Recenzja filmu

King Kong (2005)
Peter Jackson
Naomi Watts
Jack Black

Król popu

Nadszedł czas "King Konga". Oczekiwania były wielkie. Nie mniejsze niż wobec głównego bohatera. Skalą dorównywały wspomnieniu o jedenastu Oscarach, zgarniętych przez jeden film jednego człowieka.
Nadszedł czas "King Konga". Oczekiwania były wielkie. Nie mniejsze niż wobec głównego bohatera. Skalą dorównywały wspomnieniu o jedenastu Oscarach, zgarniętych przez jeden film jednego człowieka. Czy będzie powtórka? Peter Jackson zrobił wszystko, co mógł, by tak się właśnie stało. Razem z wytwórnią Universal Pictures zainwestował w najnowszą produkcję przeszło 200 milionów dolarów, zatrudnił prawdziwe sławy srebrnego ekranu i, co najważniejsze, oddał Kongowi kawałek własnego serca. O filmie można mówić wiele: chwalić lub odsądzać od czci i wiary. Nie można tylko zaprzeczyć jednemu - w nim naprawdę czuć pasję tworzenia. Historia jest chyba wszystkim choć w najmniejszym stopniu znana. W końcu pierwsza wersja filmu z naprawdę dużą małpą w roli głównej pojawiła się już w roku 1933. Carl Denham (w tej roli Jack Black) jest jednym z pierwszych prawdziwych reżyserów filmowych. Jego marzeniem jest pokazanie wszystkim ludziom tajemnic, o których nie mieli dotąd pojęcia - jedynie za cenę biletu do kina. Wbrew zakazowi swoich szefów wyrusza w morską podróż w poszukiwaniu zapomnianej wyspy, zamieszkanej przez równie zapomniany lud. Chce, by stała się ona plenerem jego nowej produkcji. Na zdezelowanym statku, obok mało znanego reżysera, znalazł się jeden z najbardziej kasowych scenarzystów, Jack Driscoll (Adrien Brody), oraz ówczesny pożeracz damskich serc, nieziemsko przystojny, jak na standardy lat 50-tych, Bruce Baxter (Kyle Chandler). Nie zabrakło też oddzielnej kajuty dla wschodzącej gwiazdy srebrnego ekranu - jedynej kobiety, która mieściła się w sukniach rozmiaru 34 - Ann Darrow (Naomi Watts). Jak się zapewne domyślacie, po dopłynięciu do Wyspy Czaszki wszystko uległo znacznemu skomplikowaniu. Część załogi zginęła w starciu z tubylcami, część padła pod naporem przemyconego na łajbie alkoholu, a ci, którzy pozostali przy życiu, ruszyli na ratunek pięknej Ann, porwanej przez... olbrzymiego goryla. Brzmi naiwnie? Cóż, właśnie taki jest ten film. Nie jest to jednak jego minus. Znacznie gorszy jest fakt, że tak prosta treść została ubrana w dialogi rodem z... "Władcy Pierścieni". Patos leje się z ekranu strugami! Do tego stopnia, że rozmowa Denhama z właścicielami wytwórni filmowej o odnalezionej pradawnej mapie przypomina powagą naradę Drużyny Pierścienia w Rivendel. Uważam, że Jackson trochę przesadził z podniosłością, co mi osobiście popsuło przyjemnie beztroski nastrój wielu kadrów. Niemniej jednak, skrypt, jako całość, nie jest zły. Dużym jego plusem są kreacje bohaterów, które stworzono naprawdę ciekawe. W szczególności postać Blacka może przyciągnąć uwagę widza, choć role Brody'ego i Watts nie wiele mu ustępują. Niezwykle dobrze wypadł Kyle Chandler, który nie tylko wyglądał jak typowy mężczyzna z lat 50-tych, ale również dokładnie naśladował należytą wymowę i styl bycia. Piękna była scena, w której miał odegrać twardego kapitana statku, wypisz wymaluj, wyszło jak w filmie z epoki. Dużym plusem kompozycji są sceny, w których tworzy się więź miedzy Kongiem a jego śniadaniem - panną Darrow. Biorąc pod uwagę, że jest to film przygodowy, obecność scen delikatnie ocierających się o psychologię cieszy widza. W szczególności, że w tym wypadku nie są one zbyt wydumane i nie psują atmosfery. Duża zasługa leży też po stronie grafików odpowiedzialnych za animację goryla. Ich praca jest, co by tu wiele nie mówić, bezbłędna. Przyznam szczerze - dawno już nie widziałem tak realistycznie wykreowanej wirtualnej postaci. Niestety pozostałe efekty nie stoją już na tak wysokim poziomie. W szczególności zawodzą ujęcia z pływającym między skałami statkiem oraz pościg z dinozaurami. Obydwie sekwencje wyglądają bardzo sztucznie. Do tego, podczas ucieczki przed drapieżnikami wyraźnie widać poświatę, otaczającą wszystkich bohaterów, widomy znak nie najlepszego zastosowania blueboxa. Jest tylko jedna rzecz w "King Kongu", która nie rzuca się w oczy. Czy raczej - nie wpada w ucho. Chodzi o muzykę, która osiągnęła szczyty przeciętności. Jest po prostu obecna - nie przeszkadza, ale też nie pomaga widzowi. Przez długi czas można nawet nie zauważyć jej w filmie. Z jednej strony nie jest to duży minus, gdyż nie psuje ona całości kompozycji. Można jednak się było spodziewać czegoś więcej, mając w pamięci ścieżkę z... oczywiście "Władcy Pierścieni". Przypuszczam, że to porównanie będzie podążało krok w krok za Peterem Jacksonem przez bardzo długi czas. Mogę się chyba pokusić o stwierdzenie, że "King Kong" nie pobije statuetkowego rekordu poprzedniej produkcji Jacksona. Niemniej jednak, otrzymaliśmy film naprawdę porządny. Trzeba też oddać reżyserowi szacunek za to, że mimo trzech godzin długości widz nie wychodzi z sali z natrętną myślą, że wreszcie się skończyło. Należy pamiętać jednak, żeby podejść do tego obrazu z przymrużeniem oka, gdyż jest to zwykła przygoda. Doszukiwanie się czegoś więcej może jedynie spowodować wielki zawód. Cieszmy się z tego, co mamy - Kong w swojej kategorii przewyższa wszystkich konkurentów o głowę!
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Peter Jackson nie jest dla mnie jednym z moich ulubionych reżyserów tylko dlatego, że nakręcił... czytaj więcej
Tak, Peter Jackson spełnił swoje zadanie tak, jak potrafił najlepiej. Jego Kong jest i efektowny, i... czytaj więcej
"King Konga" z 1933 roku polubiłem już jako dziecko. Mimo że obraz ten jest już trochę przestarzały,... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones